Wydanie zbiorowe wszystkich psot Emila
Nie ma lepszej autorki książek dla dzieci niż Astrid Lindgren! O tym przekonałam się dawno. Moje zapoznawanie się z autorką zaczęło się wiele lat temu, kiedy wytarte nieco (już wtedy) wydanie „Dzieci z Bullerbyn”, to klasyczne, z twardą okładką, z kultowym czarnym rysunkiem na pastelowym tle i szytymi stronami, które zresztą przetrwało w moim domu (!) do dzisiaj, stało się moją pierwszą samodzielną i ukochaną lekturą.
Potem była „Pippi” serial i piosenka i to oczekiwanie na kolejny odcinek… Albo na przykład „Bracia Lwie Serce” – przeczytani samodzielnie z wypiekami na twarzy i ze łzami na poduszce. Niezapomniane chwile.
„Przygód Emila” nie czytałam. Nie wiem dlaczego wydawał mi się „chłopacki”, a serial jakoś mi przemknął i sławne „Emil do drewutni!”, też.
Do czasu, aż w moim domu nie pojawił się pewien kawaler o imieniu Wiktor i zapoczątkował nocne Polaków rozmowy, a raczej nocne nasze wspólne czytanie. Wtedy pojawił się też Emil ze Smalandii, bo to „chłopacka” przecież lektura, a Astrid w ciemno można zaufać. Oj, nie był to dobry wybór, zważywszy na to, że wybuchy śmiechu oddalały nas od snu i nocne rozmowy niebezpiecznie się przeciągały. A gdy pojawił się audiobook czytany przez Edytę Jungowską i wspólnie zaczęliśmy go słuchać, o śnie nie było w ogóle mowy. Jungowska jako Emil obudzi umarłego. Tak! Ona po prostu jest Emilem, jest małym psotnikiem, którego rozpiera energia i czyta tak, jakby wyrywała kartki z książki i je zjadała. Nie sposób się od tego oderwać. „Emil ze Smalandii”, „Jeszcze żyje Emil”, „Nowe psoty Emila” połknęliśmy jak zaczarowani i delektowaliśmy się wielokrotnie, bo mój kawaler wciąż i wciąż chciał do tego wracać, mimo że jak zauważyłam, pewne partie tekstu znał już na pamięć.
Więc Emil towarzyszył nam bardzo długo, płyty nam się nieco zdarły, jedna gdzieś nam się, chyba na wakacjach, zawieruszyła, więc na chwilę nawet zniknął, ale teraz znów się pojawił. I mimo że Wiktor już nieco starszy, czeka na niego niespodzianka – „Przygody Emila ze Smalandii” w zbiorowym wydaniu, które się właśnie pojawiło. Trzy dobrze nam znane płyty, czytane przez „tę Panią” – Edytę Jungowską.
A co, oprócz czarodziejskiego głosu Pani Jungowskiej, jest w tych opowieściach, że nie możemy się od nich oderwać? Żywy, autentyczny bohater, dobre, kochane dziecko, którego (nie)stety roznosi energia (skąd my to znamy?). Emil musi coś robić, musi się dziać wokół niego, kłopot w tym, że wpadają mu do głowy głównie szalone pomysły. Chce dobrze, ale energia ponosi go w stronę, która, co przeczuwamy, już od początku grozi kłopotami, aferą, rozzłoszczonym tatą, zafrasowaną mamą, więc okoliczna wieś nie może spać spokojnie.
Jest więc śmiesznie, dzieje się, postaci są pełnokrwiste, choć może lekko przerysowane, bo tego wymaga konwencja niekiedy slapstickowych scen – na przykład takich jak próba wyrwania bolącego zęba gosposi przy pomocy sznurka i rozpędzonego konia. Czasami jest też niepoprawnie, ale my się tego nie boimy! W każdym razie nie zatykałam uszu Wiktorowi, kiedy Jungowska w brawurowy sposób odgrywa scenę, w której Emil i jego ukochany prosiaczek przypadkiem się upijają, podjadając przepyszne wiśnie, świeżo wyjęte z wina, które mama tradycyjnie nastawiła dla pastorowej.
No i ten koloryt szwedzkiej wsi z jej zwyczajami, świętami, znanymi skądś nam przecież, już prawie zapomnianymi, a przecież wartymi przetrwania, bo przypominającymi świat, którego już prawie nie ma, beztroskę dawnych lat, z naturą na wyciągnięcie ręki, biegającymi po podwórku zwierzakami, psami, końmi, kotami, prosiakami, naturalność i bliskość ludzi, spokojny rytm mijających pór roku i… jeszcze wiele bym mogła wymieniać więc mnie zatrzymajcie!
Najlepiej sami wsiądźcie na tego konia i nie bójcie się pogalopować. Jest okazja – wszystkie „Przygody Emila ze Smalandii” są już w księgarniach. My kupiliśmy na www.jungoffska.pl – ze sporym rabatem.
Miłego galopowania!
Kinga Myra